Sens powstania warszawskiego

Wielkimi krokami zbliża się rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Po dziś dzień to wydarzenie wzbudza liczne kontrowersje. Zamierzałem 1 sierpnia opublikować przygotowany przeze mnie tekst czysto informacyjny, jednak to, co przeczytałem ostatnio na Wikipedii sprawiło, że nieco zmieniłem charakter artykułu. Wybaczcie mi proszę fakt, iż pokaźny fragment tego artykułu jest wywiadem z profesorem Wieczorkiewiczem. Po prostu wolałem powołać się na słowa profesora, niż swoje własne przekonania. Tym bardziej, że dobrze argumentuje on swoje stanowisko.




Oczywistym faktem jest, że znajdą się tacy, dla których powstanie miało sens. Jednak nie rozumiem, dlaczego niektóre argumenty są kompletnie nielogiczne. Fragment z wyżej podanej strony umieszczę nieco później, najpierw nieco informacji.

Powstanie wybuchło 1 sierpnia 1944 roku. Jednak ważne wydarzenia miały miejsce już wcześniej.  21 lipca spotkali się generałowie Komorowski, Pełczyński i Okulicki. Ustalono wtedy, że powstanie wybuchnie, trzeba było tylko poczekać na rozwój wydarzeń na froncie. Te ustalenia zaakceptowała komisja główna Rady Jedności Narodowej. O gotowości do walki o stolicę została powiadomiona Anglia.
Bardzo ważnym dniem był 26 lipca. To tego dnia odbyła się narada KG AK. Wielu członków nie uważało powstania za dobry pomysł. Wręcz odradzali walkę z Niemcami. Według hierarchii powstaniem powinien był dowodzić Albin „Łaszcz” Skroczyński. Ten jednak był negatywnie nastawiony do całego przedsięwzięcia. Dlatego też został odsunięty od operacji „Burza”.


Decyzja o podjęciu walki zapadła pod wpływem następujących wydarzeń:
·         Nieudany zamach na Hitlera, III Rzesza przegrywa bitwy na wszystkich frontach

·         21 lipca 1994 roku powstał Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego  w Moskwie. Dla Polaków było oczywiste, że to ten organ będzie nadzorował „wyzwolone” ziemie polskie. Całkowicie podporządkowany Stalinowi i roszczący sobie prawa do władzy wykonawczej w centralnej Polsce.

·         26 lipca Stanisław Mikołajczyk, ówczesny premier, udał się w podróż do Moskwy. Miał na celu znalezienie porozumienia ze Stalinem.

·         27 lipca w Warszawie ogłoszono, że 100 tysięcy kobiet i mężczyzn ma stawić się do pracy przy budowie umocnień nad Wisłą. Zarządzenie wydał gubernator Ludwig Fischer. Umocnienia te miały stanowić dodatkową obronę przed nadciągającą Armią Czerwoną.



Z tych powodów zdecydowano się rozpocząć polską ofensywę na Niemców. Głównym celem było pokazanie światu, że Polska nadal walczy, że pragnie niepodległości. Liczono, że uda się wywrzeć na Armii Czerwonej presję. Chciano, aby Stalin zaakceptował Polskę jako kraj niepodlegający nikomu.
Niestety, problem był sam sens walki. III Rzesza rzeczywiście była w rozsypce, nie oznaczało to jednak, że słabo przygotowana i wyposażona Armia Krajowa z łatwością sobie z nimi poradzi. W dodatku ludność cywilna nie nastawiała się pozytywnie do wybuchu powstania. Szacuje się, że tylko 1/10 społeczeństwa od samego początku pomagała walczącym.
Niewiele pożytku mieliśmy też z naszych dowódców. Tadeusz Bór-Komorowski, Antoni Chruściel, Tadeusz Pełczyński, Leopold Okulicki – niestety, ale nie byli to ludzie gotowi udźwignąć ciężaru powstania. Jak już wspomniałem wcześniej, wielu wysokich rangą dowódców odmówiło pomocy przy organizacji walki. Inni zaś po prostu zostali odsunięci.
O ile faktycznie udało się nam na początku odnieść pewne sukcesy na polu bitwy, o tyle kwestie polityczne zakończyły się kompletną klęską. Stalinowi powstanie było mocno na rękę. Nie zamierzał jednak dawać Polakom żadnych profitów za walkę z III Rzeszą.
Oto niezwykle interesujący wywiad z profesorem Pawłem Wieczorkiewiczem (gazeta Życie Warszawy 05.05.2005r.):
Z profesorem Pawłem Wieczorkiewiczem z Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego rozmawia Rafał Jabłoński



Wyjątkowo hucznie świętujemy 60. rocznicę zakończenia II wojny światowej...
 Jakiej wojny? To koniec wojny w Europie; światowa skończyła się 2 września 1945 roku kapitulacją Japonii.

Kiedy zatem skończyła się wojna w Europie? Jedni mówią o 8 maja, inni o 9 maja. Skąd wziął się ten problem z datami

W Berlinie podpisano dokumenty nocą. Wtedy na Zachodzie był jeszcze 8 maja, a w Moskwie już 9 dzień. Tylko że Niemcy skapitulowały 8 maja i to nie w Berlinie, a w Reims przed wszystkimi aliantami, nie tylko zachodnimi. Był obecny przy tym przedstawiciel ZSRS (Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich – red.). Ale u nas 60 lat obowiązywała sowiecka wersja wydarzeń.

W ciągu tych lat powstało więcej takich mitów, w które do dziś wierzy nasze społeczeństwo.

Obraz tej wojny jest zakłamany w sposób nieprawdopodobny. Kompletnie wyidealizowano go, bo politycy wykorzystywali i wykorzystują te mity dla własnych korzyści.

Kiedyś mówiło się, że wygraliśmy bitwę pod Lenino, teraz lansowany jest pogląd odmienny... A przecież fakty i dowody są takie same. Po prostu interpretuje się je wedle potrzeb?

Tak. Dokładnie tak jak historię bitwy o Monte Cassino. Polacy zajęli je po wcześniejszym wycofaniu się Niemców, lecz rząd Mikołajczyka i kraj potrzebowały zwycięstwa. To wszystko jest głęboko zakorzenione w polskim mesjanizmie, z którego wyleczył Polaków w 1920 roku Piłsudski. Ale terapia okazała się krótka, bo nastąpiła klęska 1939 roku. Czy ktoś, omawiając 1939 rok, poza zajadłymi komunistycznymi propagandzistami, powiedział, że to była największa klęska w dziejach narodu polskiego? Nie zdarzyło się w naszej historii, by w ciągu sześciu tygodni państwo zostało kompletnie zdruzgotane i wymazane z map. To nawet powstanie kościuszkowskie trwało dłużej. W 1939 roku była przerażająca klęska. Naród nie załamał się, ale powstały legendy, że było inaczej.

Spotkałem kombatantów bitwy nad Bzurą uważających, że niemal tam wygraliśmy...

To taki mechanizm...

Skąd to się wzięło?

Druga wojna światowa to pierwsza wojna epoki medialnej. Rola propagandy zaczepnej oraz skierowanej do własnego społeczeństwa, także po wojnie, była ogromna. I ludzie wierzą w zdarzenia, których nie było, albo oceniają je w sposób kompletnie opaczny.

To gdzie kłamstwa, a gdzie prawdy? Kto kłamał, a komu można wierzyć?

Mieliśmy różne szkoły oszustw i niedopowiedzeń. Szkoła emigracyjna w imię idei utrzymywania czystości portretu generała Sikorskiego wstrzymała krytyki jego osoby, i skrywała szereg bardzo ostrych konfliktów politycznych; na przykład pomiędzy Sikorskim a generałem Sosnkowskim. Ukryto także rolę Brytyjczyków w kształtowaniu polityki polskiej i ich wpływ na polskie tajne służby. Natomiast w kraju obowiązywała bajeczna wizja historii, polegająca na tym, że gwardzista ludowy razem z żołnierzem spod Lenino przynieśli umęczonemu narodowi wolność i suwerenność. A państwo burżuazyjne załamało się w 1939 roku, dzięki swej klasowej, w domyśle kalekiej, istocie. Co oczywiście było bzdurą. Drugą płaszczyzną takich działań było to, że naród, który przegrał II wojnę światową, dał sobie wmówić, że ją wygrał. I ten mit oparto o zwycięstwa, których nie było. Nie mówię o Lenino czy Monte Cassino. Ale na przykład znaczna część dyskusji wokół Powstania Warszawskiego opiera się na przesłankach, że to było wielkie moralne zwycięstwo. Za taką cenę?!

Kiedyś w emigracyjnych środowiskach Londynu spotkałem się z opinią, że w Powstaniu Warszawskim straciło życie ponad 30 tysięcy dzieci, w tym 10 tysięcy do 10 roku życia...

To możliwe.

Powstał mit gigantycznych strat. Im więcej trupów, tym większa gloria. Pisano o ponad 200 tysiącach zabitych, tymczasem ostatnio obliczono, że zginęło maksimum 140 tysięcy. Czy to nie obłęd w tym żonglowaniu zabitymi?

To kolejny dowód na mitomanię narodową. Niektórzy badacze podają, iż życie straciło około 120 tysięcy. Ale 20 tysięcy zabitych w tę czy w tamtą stronę nie zmienia faktu, że zniszczono centrum kraju – kulturalne i intelektualne. Rozpędzono centrum życia umysłowego oraz publicznego. A teraz tworzy się wirtualny, idealistyczny obraz Powstania, i w tym duchu wychowuje młodzież.

To zakrawa na obłęd – czego się nie dotknąć, brzydko pachnie. Wrzesień 1939 roku – klęska, Powstanie Warszawskie – bezsens... Gdzie w takim razie to opiewane w wierszach męstwo bohaterskiego narodu?

To wszystko jest kolekcją mitów. Tymczasem, najszerzej rzecz biorąc, w działalność konspiracyjną zaangażowana była jedna dziesiąta społeczeństwa. A reszta usiłowała przeżyć. Mamy kolejne tabu w polskiej historiografii – gigantyczne donosicielstwo do niemieckiej policji bezpieczeństwa. Jedni konspirowali, inni na nich donosili. O koszmarnym bandytyzmie nie mówi się, bo wstyd. Ciągle mamy jeszcze mit patriotycznej polskiej lewicy, która już w 1940 roku zrozumiała że Sowieci wygrają wojnę i trzeba ratować naród. Tymczasem do 1941 roku Sowieci chcieli wyniszczyć naród polski, nie tylko na Kresach, ale i na Białostocczyźnie. Mówi się, że nie mieliśmy polskich Quislingów (kolaborant norweski, symbol zaprzedania się wrogowi – przyp. red.). To kolejny mit. Środowiska komunistyczne: Nowotko, Bierut – współpracowały z okupantem. Także z niemieckim. To byli właśnie nasi quislingowie ...

A nasz udział w pokonaniu Niemiec? Przecież każdy uczył się w szkole, że polski żołnierz u boku armii radzieckiej zadał decydujący cios...

To też kolekcja przemilczeń i kłamstw. Weźmy rzekome zwycięstwo pod Budziszynem, które było klęską. Hitler dogorywał w Berlinie, a II Armia Wojska Polskiego została rozbita. Straciła jedną piątą stanu i prawie cały sprzęt pancerny. Jeden dowódca dywizji poszedł do niewoli, drugi został ranny, a trzeci zginął. Pod koniec kwietnia 1945 roku, na dwa tygodnie przed kapitulacją Niemiec! Przez lata ukrywano to całkowicie. Obowiązywał za to propagandowy bełkot dochodzący do absurdu: „Zwycięska stopa żołnierza polskiego zatknęła biało-czerwony sztandar na gruzach hitlerowskiego Berlina”. To samo było po drugiej stronie. Ukrywały swoje postępki i rząd na wychodźstwie, i Komenda Główna AK. Pozostawiono samym sobie ludzi na Kresach. Najpierw, gdy Ukraińcy zaczęli rzeź na Wołyniu, nie udzielono im żadnej pomocy, bo zbierano siły na narodowe powstanie. A potem tym ludziom kazano zdobywać razem z Sowietami ich miasta: Wilno, Kowno i Lwów. Wiemy, czym to się skończyło. Następnie zaś, kiedy zaczynały się sowieckie represje na Kresach, a była jeszcze szansa wyjazdu do Polski, zabraniano wyjazdu. Jest taka dyrektywa Komendy Głównej AK ze stycznia 1945 roku, że mają tam trwać. O tym dziś cisza.

Teraz nareszcie przełamuje się tę ciszę. Na przykład w kwestii powstania w getcie warszawskim.

Tak. Przez kilkadziesiąt lat istniał mit, że walczyło tam tylko ugrupowanie lewicowe, a zapomniano o centroprawicowym złożonym z oficerów wojska polskiego. Ostatnio ukazała się książka na ten temat.

Czy jesteśmy skazani jeszcze na wiele takich „odkryć”? II wojna skończyła się 60 lat temu. Komu dziś prawda o tamtych czasach może jeszcze zagrażać?

O wielu sprawach nie mówi się, bo to rzecz wstydliwa. Mamy na przykład mit naszych przyjaciół w Stanach Zjednoczonych i życzliwego prezydenta Roosevelta. Który nas sprzedał Sowietom w Jałcie. Ale to nie wszystko. Wiemy, że ten człowiek ukrywał dokumenty o sowieckim sprawstwie zbrodni katyńskiej. Miał relację pułkownika van Vlieta, który był w Katyniu. Znał prawdę, a ukrywał ją cynicznie. I tak dalej, i dalej.

Z tego, co Pan Profesor mówi wynika, że ciągle jeszcze nie wszystko wiemy o II wojnie światowej. Wolimy kłamstwa od prawdy, bo prawda nie zawsze jest piękna i wygodna...

Niestety, te mity współtworzą media i część środowiska historycznego. Nauka historii w szkołach ugruntowuje fatalne nawyki, między innymi że jesteśmy narodem uciśnionym, pokrzywdzonym i czekamy na boską oraz ludzką sprawiedliwość. A powinniśmy się o nią na świecie upominać. Niedawno była kolejna dyskusja o roli Polski w Europie i padały argumenty, że nie możemy ciągle mieć do wszystkich pretensji. Bo i tak jesteśmy czynnikiem destruktywnym. Tymczasem co robimy? Dalej żyjemy mitami...

No właśnie. Oto cytat z Wikipedii, który tak mnie wzburzył (wybrane punkty):

Najczęstsze argumenty zwolenników powstania:
·         powstanie nie było z góry skazane na porażkę. Dowództwo AK podjęło duże ryzyko, które było jednak konieczne, gdyż jedynym alternatywnym rozwiązaniem była całkowita kapitulacja wobec wkraczającej Armii Czerwonej. Ponadto podejmując decyzję o wybuchu powstania KG AK nie dysponowała informacjami o ustaleniach z konferencji w Teheranie, a także nie mogła przewidzieć bezsensownej z militarnego punktu widzenia decyzji Stalina o wstrzymaniu ofensywy na kolejnych kilka miesięcy  - No dobrze, ale od kiedy rozpoczynanie walki w najmniej sprzyjających warunkach ma jakikolwiek sens? Dlaczego nie brano w ogóle pod uwagę ostrzeżeń doświadczonych polskich dowódców? I dlaczego sądzono, że Stalin w podziękowaniu da nam suwerenność?

·         wybuch powstania był nieuchronny, jeżeli wziąć pod uwagę ówczesną atmosferę panującą w stolicy. W sytuacji masowego wyczekiwania ludności na możliwość odwetu za pięć lat brutalnej okupacji łatwo mogło dojść do spontanicznego wystąpienia, nad którym kontrolę przejęliby komuniści – Problem w tym, że cywile w większości nie chcieli brać udziału w powstaniu. Ludzie woleli poczekać na bardziej sprzyjające okoliczności. W dniu 1 sierpnia 1944 roku z całą pewnością takich okoliczności nie było.

·         nawet gdyby powstanie nie wybuchło Warszawa najprawdopodobniej nie uniknęłaby zniszczenia, gdyż wobec niemieckich planów obrony linii Wisły stałaby się areną zaciekłej bitwy miejskiej pomiędzy Wehrmachtem a Armią Czerwoną. W ten sposób stolica podzieliłaby los Gdańska, Poznania, Grudziądza, czy Wrocławia. Co więcej, niemieckie plany powołania 100 tys. Polaków do pracy przy kopaniu umocnień nad Wisłą wskazują, że w tej sytuacji ludność Warszawy mogłaby zostać przez Niemców wymordowana lub wywieziona na roboty przymusowe  - Profesor Wieczorkiewicz dobrze już tę kwestię wyjaśnił.

·         powstanie dało narodowi moralną siłę na nadchodzące lata niewoli stanowiło także „akt założycielski wolnej Polski” oraz „mit założycielski ponowoczesnej Warszawy” – W jaki sposób rzucenie na pewną śmierć ponad 100 tysięcy ludzi i brutalna klęska mogły dać siłę Polakom? Z tego co wiem, Polacy byli przygnębieni i przybici. Żołnierze AK czuli się zaś wykorzystani. Więc o jakiej moralnej sile mówimy?


Jeśli ktoś ma jeszcze ochotę na nieco lektury, oto inny wywiad z profesorem Pawłem Wieczorkiewiczem pod tytułem „Obłąkana koncepcja powstania” (gazeta Życie Warszawy 29.07.2005 rok). Gwarantuję, że po jego lekturze jeszcze lepiej uwypuklą się niezwykle bezsensowne korzyści płynące z powstania, przedstawione powyżej.

Z historykiem, profesorem Pawłem Wieczorkiewiczem, rozmawia Rafał Jabłoński

O Powstaniu Warszawskim mówi się na klęczkach i tylko sporadycznie stawiane są trudne pytania. Na przykład: czy ludzie, którzy podjęli decyzję o walce, kalkulowali, że mogą ją przegrać? 

Kalkulowali. Na kluczowych naradach padało pytanie: co będzie, jeśli Rosjanie nie nadejdą? Rzeź, klęska. Rozmawiałem z wieloma ludźmi, którzy przeżyli gehennę Warszawy. Prawdziwi powstańcy – nie ci, którzy przypięli sobie krzyże Armii Krajowej w latach 90., bo takich jest sporo, tylko ci, którzy byli na barykadach – bardzo krytycznie mówili o Powstaniu. Mieli poczucie, że są oszukanym pokoleniem. Także ludność cywilna miała poczucie krzywdy. O tym nie piszemy, bo i nie wypada, i politycznie niepoprawne. A przecież jedną z przesłanek kapitulacji Powstania było to, że ludność zaczęła się burzyć. Zaczęła tego żądać. Czemu trudno się dziwić, po dwóch miesiącach bombardowań i ostrzału.

Na Pradze przerwano walkę po sześciu dniach, kiedy wiadomo już było, że Powstanie jest nie do wygrania. I ocalono ludzi. W Warszawie lewobrzeżnej nie można było tak samo? 

Nie można, przez fałszywe ambicje i fałszywe rachuby. Przecież premier Stanisław Mikołajczyk przebywał w Moskwie i nie wiadomo było, czy coś załatwi, czy nie. No i przekonanie niektórych przynajmniej dowódców, że trzeba się bić do końca, że trzeba zginąć. Jak pod Termopilami. Na przykład generał Tadeusz Pełczyński był przekonany, że konieczny jest symbol, który wstrząśnie sumieniem świata. Też nieprawda, bo niczym nie wstrząsnął. Wielka iluzja.

Czy ludzie z kręgu Komendy Głównej AK nie zdawali sobie sprawy z tego, co czynią ludności cywilnej? 

Tak się złożyło, że najwyżsi oficerowie w Komendzie Głównej AK byli dość kiepskimi wojskowymi. Ci ludzie mieli opinię miernych fachowców, i to jeszcze sprzed wojny. Komorowski, Okulicki, Chruściel to byli wojskowi ze średnim horyzontem. Nie potrafili myśleć – i politycznie, i o kraju. Znana jest historia jednego z dowódców oddziałów, któremu „Monter”, Antoni Chruściel, zarzucił tchórzostwo. Gdy potem przyniesiono go z rozpłatanym brzuchem, zadał pytanie: „Kto tu jest tchórzem, panie pułkowniku?”. I to jest pytanie, które trzeba by zadać Chruścielowi, Pełczyńskiemu i Okulickiemu. Nie zginął żaden ze sztabowych oficerów, w myśl koncepcji, że walką dowodzi się z tyłów. Jest też taki argument, którego trzeba użyć: skoro niektórzy z nich mówili o Termopilach, to gdzie ten Leonidas, który zginął? To Tadeusz Bór-Komorowski, który poszedł do niewoli? To Pełczyński, który też tam trafił? Czy Leopold Okulicki, który nie poszedł do niewoli, bo zaczął zakładać kolejną konspirację? Ale co ciekawe, człowiek, który powinien był dowodzić Powstaniem, generał Albin Skroczyński „Łaszcz”, komendant Obszaru Warszawskiego AK i zagorzały przeciwnik tej walki , został odsunięty od dowodzenia.

Powraca więc pytanie: Nie chcieli przerwać walki czy nie potrafili? 

Mogli przynajmniej próbować. Gdyby próbowali, nie zamordowano by tych kilkunastu tysięcy cywilów na Woli, poza tym nie zniszczono by naszego miasta. Ale przecież Powstanie można było poddać i później, na początku września, kiedy wiadomo było, że Mikołajczyk nic nie załatwił ze Stalinem. Tym bardziej że Niemcy szukali porozumienia. Niemiecki dowódca, generał von dem Bach-Zelewski, powiedział po Powstaniu, że mógł wybić wszystkich mieszkańców przy pomocy artylerii i lotnictwa. Ale nie chciał tego robić. To zagadkowa postać – pół-Polak po matce. Morderca Żydów na tyłach frontu wschodniego, a zarazem człowiek, który przeciwstawił się rozkazowi Himmlera. Twierdził, że nie może wymordować wszystkich mieszkańców Warszawy, bo mu amunicji zabraknie, co oczywiście nie było prawdą. Tak było. Jest jeszcze ciekawsza rzecz, której większość polskich historyków, jeśli nie wszyscy, nie bierze pod uwagę. Było coś w rodzaju niepisanej umowy między stroną sowiecką a niemiecką. Ci ostatni zdawali sobie sprawę, że póki trwa Powstanie, Sowieci nie będą specjalnie ich nękać na tym odcinku frontu. Dawali im czas do uporania się z „polską zarazą”. Bo dla Stalina było to najlepsze rozwiązanie. I Niemcy nie tylko z wątpliwego humanitaryzmu von dem Bacha , ale i z prostej kalkulacji politycznej nie spieszyli się.

Czy powstańcy nie zostali w jakiś sposób oszukani przez grupę wyższych oficerów Armii Krajowej? 

W pewnym sensie tak. Zapowiadano im szybkie zwycięstwo, nastrój był wspaniały w pierwszych dniach. To był powiew wolności. Warszawa stała się stolicą wyzwolonej, wolnej Polski. Tylko potem stawało się jasne, że Warszawa staje się grobem, nie tylko miasta oraz jego obrońców, ale i idei wolnej Polski. A później zaczęło się okazywać, że tego zwycięstwa nie ma, a są tylko z Londynu żałobne pieśni, co doprowadzało ludzi do szału. Radio polskie z Anglii na okrągło grało hymn „Z dymem pożarów...”. Następnie na skutek nacisków polskich polityków poleciała nad Warszawę armada amerykańska, która zrzuciła mnóstwo broni, ale większość spadła na niemieckie pozycje. Niestety to był powód odroczenia kapitulacji. No i teraz trzeba było zbadać, kto tak naprawdę dowodził Powstaniem. Bór- -Komorowski modlił się, Okulicki, jak twierdzą świadkowie, głównie pił, a w polu teoretycznie dowodził Chruściel, który nie miał mocy wykonawczej. Ale Chruściel nie chciał się poddać, chciał do końca walczyć.

I przez ten bałagan zginęło ponad sto tysięcy ludzi... 

Jest kuriozalne, że do tej pory myśmy się nie doliczyli ofiar. Mówi się o 140 tysiącach, ale ostatnio coraz częściej o 120. Za czasów komuny publicyści ekscytowali się ponad 200 tysiącami zabitych. W tamtych czasach Powstanie było krytykowane, więc to był dobry argument.

Pamiętam autora, który pisał o ćwierć milionie zabitych... 

No właśnie.

Wróćmy jeszcze do pytania o odpowiedzialność dowództwa AK za cywilów. Nie zdawali sobie sprawy, czy byli bez refleksyjni? Przecież widzieli, że nie ma broni, brakuje amunicji, giną dzieci. 

Myślę, że to było jak z bajkowym uczniem czarnoksiężnika. Uruchomiono pewien proces i zabrakło odważnego, który powiedziałby: stop! Ktoś musiał wziąć odpowiedzialność na swe barki. A ja nie widzę tam człowieka z charakterem. Był moment, w którym kilku oficerów Komendy Głównej chciało pozbawić Bora dowodzenia. Ale dali sobie wytłumaczyć, że rezonans propagandowy byłby niedobry. Pokazywałoby to Polaków jako ludzi prowadzących wieczne swary.

Za kolejny bohaterski mit Polaków, nic nie umniejszając poległym żołnierzom Powstania, największą cenę zapłaciło miasto. 

Ma pan rację. Najmniej liczono się z Warszawą i jej mieszkańcami. I z losem samego miasta. Płonęły biblioteki oraz archiwa. Jest jedna rzecz, o której rzadko się mówi. Wcześniej do Warszawy zwożono z terenu mnóstwo prywatnych zbiorów – wspaniałe kolekcje obrazów, stare księgi – bo sądzono, że w mieście są bezpieczniejsze niż w małych miasteczkach i dworach. Szczególnie że nadchodziła armia sowiecka, która niczego nie szanowała. Daleko nie trzeba szukać; z biblioteki mego dziadka, pełnej ksiąg średniowiecznych, została garść popiołu. Mam puzderko z resztkami pięciu tysięcy unikalnych woluminów. Takich bibliotek prywatnych były setki. Poza tym zamordowano miasto.

Jak Pan uważa, kto się najbardziej do tego przyłożył: Niemcy, Sowieci czy może sami Polacy? 

Powiedziałbym tak: fizyczne sprawstwo – Niemcy, współwinni przez ślepotę polityczną i wojskową – Polacy, a działo się to przy współsprawstwie Rosjan. Bo bierne uczestniczenie w przestępstwie jest też przestępstwem. Ale ja się Stalinowi nie dziwię, bo to leżało w jego interesie. Największą głupotą było zakładanie przez dowódców AK, że Stalin będzie musiał przyjść Warszawie z pomocą. Generalnie do Powstania parli Pełczyński, Okulicki, a także pułkownik Jan Rzepecki. Tymczasem całe grono fachowych oficerów było przeciw. Bo kalkulowali posiadane siły.

Czy Powstanie w ogóle można było wygrać? 

Minister Adam Bień, zastępca delegata rządu na kraj, twierdził, że gdyby wybuchło kilka dni wcześniej, można było wygrać. To znaczy można było zająć Warszawę. Można było, wedle Bienia, zrobić to też kilkanaście dni później, kiedy czołgi sowieckie stanęły na Pradze.

Czyli 1 sierpnia to był najgorszy moment? 

Niestety tak.

Ale czy aby na pewno? Niemcy przygotowali na likwidację spodziewanego powstania olbrzymie siły, ale wszystko przerzucili przed pierwszym sierpnia w rejon Magnuszewa, gdzie Sowieci sforsowali Wisłę. 

Niemcy w razie potrzeby roznieśliby Powstanie w kilka dni. Mogli to zrobić i bez pomocy Sowietów. Na miłość Boską! Dwadzieścia parę tysięcy powstańców i co piąty uzbrojony w pistolet albo w najlepszym wypadku w karabin z kilkudziesięcioma nabojami. Nie było ludzi wyszkolonych do nowych metod walki. Co było z dwoma zdobycznymi czołgami – Panterami? Jedną na samym początku unieruchomił na stałe chłopak, który zaczął gmerać przy skrzyni biegów. A tak mieliśmy zbrodnicze rozkazy dowództwa i niebywałe bohaterstwo warszawiaków...

Na pewno zbrodnicze? 

W żadnej armii, poza sowiecką, nie wydawano rozkazów zdobywania broni na wrogu. I atakowania nieprzyjacielskich pozycji z gołymi rękoma. W przedwojennej armii polskiej takie coś było nie do pomyślenia. Jest granica szafowania ludzkim życiem. A poza tym bić się do końca może zawodowe wojsko, ale nie cywile. Zresztą nawet gdybyśmy zajęli całe miasto, to już Niemcy mieli gotową koncepcję ciągłych lotniczych bombardowań, co przy braku obrony przeciwlotniczej skończyłoby się dla ludności cywilnej jeszcze gorzej.

Czyli wygranie Powstania niewiele dawało? 

Niestety tak.

A jak wygląda w tym kontekście koncepcja polityczna? 

Ona była obłąkana. Zresztą były dwie. Pierwsza, że Mikołajczykowi uda się coś załatwić w Moskwie i Stalin udzieli pomocy. Wtedy Powstanie byłoby wianem. W zamian za koncesje polityczne dla Polski dajemy Sowietom przyczółek w Warszawie. I druga koncepcja: sytuacja wojskowa oraz nacisk aliantów zachodnich wymusi na Sowietach wkroczenie z pomocą do Warszawy. Jest przerażające, że Okulicki, który poznał mentalność sowiecką, siedząc w więzieniu na Łubiance, nie był w stanie rozpoznać ich elementarnej polityki. Tu pojawia się pytanie: kim on był? Przecież został zrzucony do kraju na spadochronie z jedynym zadaniem: rozkazem naczelnego wodza – Kazimierza Sosnkowskiego, że w Warszawie nie wolno robić powstania! Istnieje na przykład domniemanie, że Okulicki został skaptowany przez Mikołajczyka dla jego koncepcji zagrania Warszawą ze Stalinem. Koncepcji dziecinnej.

A co by było, gdyby Powstania w ogóle w Warszawie nie było? 

W odpowiedzi na takie pytanie pada zawsze jeden argument: powstanie zrobiliby samorzutnie komuniści. Ale Niemcy zlikwidowaliby je w ciągu jednego dnia.

A gdyby sami akowcy bez rozkazu zaczęli strzelać do Niemców? 

Niech pan porozmawia z jakimkolwiek zaprzysiężonym, prawdziwym żołnierzem AK. Każdy powie: „Bez rozkazu nigdy. Myśmy byli wojskiem, które wypełnia rozkazy”.

Czyli co by się stało? 

Rosjanie weszliby do Warszawy i mieliby kolosalny kłopot. Zaczęto już w tak zwanym Ludowym Wojsku Polskim formować oddziały pacyfikacyjne, które wkroczyłyby do akcji, gdyby Armia Krajowa w Warszawie nie ujawniła się. Myślę, że Sowieci potrafiliby zdobyć siłą władzę polityczną w Warszawie, tylko że Polacy nie ponieśliby takich strat. Ocalałoby całe miasto. Wywieziono by potem może dwadzieścia, może pięćdziesiąt tysięcy ludzi na Sybir, lecz te kilkaset tysięcy pozostałoby w mieście. Dużo trudniej byłoby budować Polskę Ludową i mielibyśmy wszystkie przemiany polityczne wcześniej. Duch oporu byłby znacznie większy. Może Solidarność w 1956 roku? Trzeba zwrócić uwagę na fakt, że pokolenie Kolumbów było pokoleniem przegranym po Powstaniu. Oni w większości nie brali się już do konspiracji i czynnej walki. Pogodzili się z tym, co jest. Mieli dość pięciu lat okupacji. A Powstanie wykończyło ich kompletnie. Więc gdyby go nie było...

A jak wyglądałaby Polska bez Powstania? 

Daleką jego konsekwencją jest to, że mamy taki kraj i taką politykę jak dzisiaj. Polska straciła wielkie miasta: Lwów oraz Wilno, i mózg – czyli Warszawę. To, co jest dziś Warszawą, to atrapa przedwojennego miasta. Przede wszystkim nie ma warszawiaków. Gdyby Powstanie nie wybuchło, czekałyby nas sowieckie pacyfikacje, czyli scenariusz wileńsko-lwowski. Wtedy być może mielibyśmy gabinet nie Osóbki-Morawskiego, tylko Stanisława Mikołajczyka; być może, jak w Czechach, tylko na dwa, trzy lata. Ale byłyby to lata względnej demokracji. Stalinizm nie umocniłby się tak bardzo. I, jak już mówiłem, wszystkie procesy historyczne byłyby przyspieszone. W 1956 roku nie mielibyśmy wypadków poznańskich, tylko rewolucję w Warszawie. Być może skończyłoby się jak w Budapeszcie, ale tego nie możemy być pewni. Historia po prostu potoczyłaby się inaczej. Ocalono by więcej z polskiej tradycji niepodległościowej.

Z szeregu relacji wynika, że po kapitulacji akowcy siedzący w obozach jenieckich mieli gigantycznego kaca z powodu tego, co się stało. Ale już po zakończeniu wojny, po maju 1945 roku, zaczęło przekształcać się to w legendę. Nie liczyły się trupy i zniszczenie miasta. Liczył się fenomen Powstania. Co potem wykorzystywali politycy...

Tak jest zawsze. W PRL po 1948 roku Powstanie było, z punktu widzenia propagandy komunistycznej, zbrodnią. Paradoksalnie to samo mówił generał Anders w 1944 roku, stwierdzając, że trzeba postawić przed sądem odpowiedzialnych ludzi z KG AK – za tę „zbrodnię”. To samo twierdził generał Rayski, który latał z pomocą nad Warszawę. Ale sztuką stało się przekucie klęski w legendę. Bo jeśli jest klęska, to jedyną korzyścią, jaką można z niej mieć, staje się legenda.

Dziś nie mówi się o głupocie, tylko o moralnym zwycięstwie. 

Pojęcie moralnego zwycięstwa jest bardzo dziwne, bo wojna jest przedłużeniem polityki, a w polityce nie ma kategorii moralnych. Ważne jest tylko to, czy posunięcie było skuteczne. Powstanie okazało się kompletną klęską. Klęską tego, co pozostało jeszcze z niepodległej Polski. Bo powiedzmy sobie szczerze: Wilna i Lwowa już nie było, a ośrodek krakowski czy poznański był zbyt słaby, żeby unieść rolę centrum życia politycznego po 1945 roku. Kultywować tradycję niepodległej Polski mogła tylko Warszawa. I tę Warszawę sami wykończyliśmy. Trudno się więc dziwić, że polscy komuniści, późniejszy generał Witaszewski i Franciszek Mazur, pili wódkę na drugim brzegu Wisły i zanosili się radosnym śmiechem, widząc płonącą Warszawę. Bo widzieli, że płonie tam niepodległa Polska, której nienawidzili. A oni dostali od swego idola Stalina polityczny prezent.

Nie obawia się Pan, że takie podejście do legendy spotka się z histerycznymi atakami?

W czasie PRL- u nie można było krytycznie analizować Powstania, bo było to na rękę komunistom. A ludzie z obozu niepodległościowego nie mogli się bronić. Natomiast jest rzeczą zdumiewającą, że po 1989 roku nie podjęto na ten temat poważnej debaty. Taka debata nie byłaby rozważaniem, kim byli nasi dziadkowie, ale kim jesteśmy my i kim moglibyśmy być, gdyby nie było tego, co się stało w 1944 roku. Pytanie na czasie w roku 2005, bowiem znowu stajemy przed dylematem: czy mamy wracać po cichu do tradycji Witaszewskiego i Mazura, czy spróbować budować nową Rzeczpospolitą wedle testamentu Polski Podziemnej.

Nie zniszczyłoby to legendy?

Legendzie nic nie zaszkodzi, bo legendy są niezniszczalne. 

0 komentarze: