Mrożek a literatura polska

Nie można dos­trze­gać nie widząc, ale można nie dos­trze­gać widząc. To jest codzien­ne doświad­cze­nie nasze­go wzro­ku i percepcji.  ~ S. Mrożek

Wczoraj pożegnaliśmy jednego z najbardziej utalentowanych polskich pisarzy XX i XXI wieku. Sławomir Mrożek, bo o nim mowa zasilił już szeregi zmarłych. Satyryk, dramaturg, człowiek poruszający tematy psychologiczne i filozoficzne.



Nie zamierzam jednak opisywać jego życiorysu. Znajdziecie go pewnie na wielu stronach w Internecie. W głowie zrodziło mi się pytanie – ilu wybitnych pisarzy ma obecnie nasz kraj? Zmarła Szymborska, odszedł Mrożek…Kto ma przejąć po nich brzemię bycia artystą wybitnym?
Zastanówmy się, kto nam pozostał? Do głowy przychodzą mi tylko nazwiska Barańczaka i Różewicza. Jednak i oni nie należą już od dawna do młodego pokolenia. W dodatku nie są to, z całym dla nich szacunkiem, pisarze z najwyższej światowej półki.


Zadaję więc sobie pytanie – co będzie dalej? Mam wrażenie, że obecnie pisze coraz więcej osób. Piszą wiersze, opowiadania, piosenki. Nawet ja sam prowadzę przecież bloga. Z jednej strony cieszy mnie fakt, że ludzie dalej chcą pisać. Z drugiej jednak strony poziom ogóły jest tragicznie niski. Polska nie ma obecnie drugiego Mickiewicza czy Słowackiego. Ba! Polska nie ma już nawet Mrożka czy też Szymborskiej.

Ilekroć sięgam po tomiki z poezją czy przeglądam blogi prowadzone przez nikomu bliżej nieznane osoby, to znajduję coś świeżego. Problem w tym, że ta „świeżość” gubi się gdzieś w tej całej nijakości. Nie mam pojęcia, z czego to wynika. Mamy przecież doskonałe przykłady w polskiej literaturze, dlaczego nie umiemy się na nich wzorować? Ilu ludzi, którzy poważnie podchodzą do pisania, wybiją się ponad swoją przeciętność? A ilu z nich dorówna wyżej wymienionym wybitnym Polakom? Naprawdę nie wiem.

Humanizm jest w odwrocie, ale czy to musi oznaczać również zanik jednostek wybitnych? A może wpływ na to mają czasy, w których się znajdujemy? Jednak czy literatura nie jest ponadczasowa?
Tekst ten nie ma nieść ze sobą żadnego przesłania dla potomnych, nie zawiera też żadnych informacji, które mogą być istotne dla czytelnika. Dlaczego więc uważam go za niezwykle ważny? Ponieważ widzę, że powoli nadchodzi zmierzch epoki wielkich polskich pisarzy. Przez tak duże upowszechnienie się pisania wydawać by się mogło, że taka sytuacja nie ma prawa zaistnieć. A jednak.

Ciągle jednak mam jeszcze nadzieję na to, że któregoś dnia wpadnie mi w ręce książka, która powali mnie na kolana, która błyskawicznie wbije się do kanonu lektur. Będzie to książka przez Polaka, dla Polaka i o Polakach. Może to będzie właśnie twoje dzieło?

Poniżej postanowiłem umieścić mrożkowskie opowiadanie pt. „Wesele w Atomicach”, aby choć Mrożek nieco podniósł poziom tego tekstu. :)

Hej, wysoko ci u nas technika stanęła, wysoko...
Pan młody miał pod lasem niezły kawał laboratorium i coś ze dwa reaktory wedle cesarskiego gościńca, zaś w samym obejściu nieduży, ale schludny zakład chemicznej syntezy. Pannie młodej ojciec dawał  w posagu całą siłownię, w dobrym punkcie, w samym środku wsi, przy kościele. A do tego miała w malowanym kufrze chyba ze sześć patentów z dziedziny biochemii. Nic dziwnego, że młodzi byli dobrani i rodzice obojga wnet się na małżeństwo zgodzili. I ogłoszono w Atomicach wesele.

Akuratżem walcował blachę na zimno, jak brat panny młodej przyszedł na wesele mnie zapraszać. Był ci to postawny uczony, kolega mój jeszcze z katedry. Boga pochwalił, bose nogi na słomiance wytarł i na zydlu przysiadł.

Trochę trudno nam było rozmawiać, bo tego roku odrzutowce szczególnie jakoś licznie się zleciały i pola startowe za stodołą sobie uwiły, coraz też któryś w powietrze wzlatywał i głośnym świergotem  swoim słowa nasze tłumił.

– Ano, wydajemy ją za mąż – westchnął gość. – Ino żeby awantury jakiej na weselu nie było – dodał strapiony.

– Coby miała być – odpowiedziałem. – Przecie to jest wesele pokoju, no nie?

Posiedzieliśmy jeszcze z kwadrans, popatrzyli, jak dzieci wracają drogą z uniwersytetu,
jak stary Józwa zwozi do stodoły paliwo, a potem pożegnał się i poszedł.
Nadszedł dzień wesela. Trochę nieporęcznie wypadło, bo akurat w tym czasie zaczęli u nas przekształcać przyrodę.

To, co było zalesione, ucywilizowano, ale za to zmelioryzowano, pustynie zaś zalesiono. Rzekę zawrócono, żeby płynęła w drugą stronę. W związku z tym droga do kościoła wypadła nieco dalej, zaś u mnie na podwórku powstała wielka tama o poważnym znaczeniu gospodarczym, tak że drzwi się całkiem nie odmykały i z trudnością można było wyjść z domu.
Kiedym na miejsce przyszedł, akurat zaczynały się oczepiny. Druhny śpiewały:

Jak cię będą czepić,
spojrzyj do powały,
żeby twoje dzieci
czarne oczka miały.
Potem zrobiły jej elektrolizę i wyprowadziły do komory ciśnień. Tymczasem gości przybywało. Wszyscy byli w ludowych termostatach nałożonych na granatowe garnitury kort-tenis. Niektórym już się kurzyło ze skafandrów. Na podwórku podchmieleni piloci trzaskali z rur wydechowych. Psy szczekały. Ale dopiero po kościele zaczęła się prawdziwa zabawa.
Stałem na przyzbie, żeby przedwieczornym powietrzem odetchnąć. Z izby dochodziły różne dźwięki muzyki dodekafonicznej, to znów syntetycznej. Coraz to buchały przyśpiewki a przytupywania. Kłębiły się, wrzały jurne siły wytwórcze. Na niebie pojawiła się gwiazda. Dzieci rzucały w nią kamieniami.
Wesele trwało w pełni, gdy jakoś przed jedenastą wyskoczył na środek młody Smyga zza rzeki, tancerz zawołany, pieśniarz i filut. Okręcił się parę razy, stanął przed orkiestrą i zaśpiewał na poczekaniu:

Już się przed wsią naszą
jasna przyszłość mości,
przez szczęście społeczeństwa
do szczęścia ludzkości!
Oj, dana, oj, dana!
Bardzo się to wszystkim spodobało. Powstał śmiech i głośne brawa. Ale już młody Pieg odbił się, wyciął hołubca, czapkę na bok skręcił i zaśpiewał w odpowiedzi:

Najpierw trzeba zacząć
od spraw moralności:
do szczęścia społeczeństw
przez ducha czystości!
Hop, dziś!
Na to znowu śmiech i brawa. Poniektórzy zaczęli krzyczeć na Smygę, żeby Piegowi się odciął. Ale ten nic nie rzekł, jeno cichaczem Piega zaszedł i niespodziewanie wypalił go głowicą atomową, co ją miał schowaną za pazuchą. Pieg zatoczył się i zaczął promieniować, ale zdążył jeszcze guzik u surduta nacisnąć i z wyrzutni, co ją miał ukrytą w prawej nogawce, rakietę średniego zasięgu prosto w czoło tamtemu puścił. Byłby niewątpliwie Smygę wykończył, gdyby nie to, że mu ostatni człon rakiety nie odpalił i przez to nastąpiła dewiacja z kursu. Cofnął się Smyga, zakołysał i oparł o barierę cieplną, ale ta pękła i Smyga poleciał w głąb temperatury, przy stale wzrastającym jej współczynniku.

– Ludzie, co robita?! – zawołał ojciec panny młodej, wskazując na staroświecki ścienny licznik Geigera.

Ale już gwałt się podniósł i rwetes, i na środku izby zaczęły szybko wyrastać ogromne niebieskie paprocie – zwyczajna rzecz przy wzmożonej radioaktywności w zamkniętym pomieszczeniu. Już i inne rakiety latać zaczęły, jeden tylko Bańbuła zachował przyzwoitość i konwencjonalnie rżnął nożem. Wtem gwizd ostry się rozległ. To gospodarz, widząc, że inaczej gości nie uspokoi, skoczył do domowego rezerwuaru, odkręcił kurek i gazy bojowe na izbę puszczając, rozpoczął zakażanie. Rzucili się wszyscy do kombinezonów, ale mój okazał się nieszczelny, ponadto śpiący już trochę byłem, więc postanowiłem zaniechać zabawy i pomału do domu się zbierać

Noc była jasna, bo od zagrody, gdzie odbywało się wesele – takie promieniowanie biło, że bez trudu drogę znajdywałem. Szło się rześko, bo deszczyk radioaktywny też  skropił raz i drugi. Trochę mi tylko to przeszkadzało, że czułem ssanie w organizmie, no, ale po zabawie – to rzecz zwyczajna – no i to, że zaczęły mi wyrastać dodatkowe nóżki, po trzy pary z każdej strony, zielony róg na czole, a na grzbiecie chitynowy pancerzyk. Jakoś jednak dobrnąłem do chałupy, przelazłem przez szparę w ramie okiennej i znalazłszy sobie zaciszne miejsce na listwie za szafą, z dala od pająków – zasnąłem
spokojnie, rozpamiętując, jak to było na tym hucznym weselisku.


2 komentarze:

  1. Masz rację. Nie ma już tak wybitnych pisarzy i poetów jak dawniej. Sama to jakiś czas temu zauważyłam.
    A dlaczego? Może teraz jesteśmy zalewani "twórczością" i nie potrafimy z tej powodzi wyłowić niczego, co byłoby ponad.
    A może wszyscy gonimy teraz za pieniądzem i sławą? Chcemy szokować? Może sztuka nie jest już dla zmysłów, a dla zysku?
    Mam nadzieję, że to się zmieni i kiedyś doczekamy się jeszcze wybitnego talentu literackiego :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obecna twórczość to nędzne popłuczyny w porównaniu do zmarłych polskich pisarzy. Znam ludzi, którzy nie piszą dla sławy i pieniędzy, mimo to i tak są ciency. :)

      Ja bym przyczyn dopatrywał się w kosmopolityzmie. Jak to powiedział kiedyś pewien człowiek: "Niech już wyjeżdżają sobie do tych innych krajów i dają sobą pomiatać. Niech mówią sobie w tym wspaniałym angielskim języku...Polacy, którzy polskiego nawet nie znają.". I coś w tym jest.

      Usuń